Uwaga! Ta strona używa plików cookies (tzw. ciasteczka), dzięki którym nasz serwis może działać lepiej. Dowiedz się więcej

Już przebieram radośnie nóżkami na samą myśl o nadchodzących premierach płytowych 2018 roku. Jeszcze w styczniu swoje debiutanckie albumy ma wydać BAiKA czy Barbara Wrońska. Później jeszcze solowy Gutek, Illusion czy Lao Che. Za niespełna miesiąc też płyta Krzysztofa Zalewskiego z piosenkami Czesława Niemna, która jest pokłosiem występu młodego wokalisty podczas tegorocznego Jarocin Festiwal. To, że koncert był znakomity, pisałem na łamach GIG-anta kilka miesięcy temu, zatem śmiało mogę zaryzykować stwierdzeniem, że krążek będzie bardzo poważnym kandydatem na płytę roku 2018. Najpierw jednak wypada podsumować miniony rok, który obfitował w mnóstwo znakomitych albumów.

Kiedy wybrałem już dziesięć płyt z tych kilkudziesięciu zakupionych w ciągu ostatnich 12 miesięcy, to muszę przyznać, że byłem nieco zaskoczony. I to słowo jest niewątpliwie motywem przewodnim poniższego zestawienia. Zaskoczony, że co najmniej połowa z nich się tam znalazła, ale właśnie dlatego, że muzyka z tych krążków wzięła mnie z zaskoczenia. Zaatakowała z pełnym impetem, nie biorąc jeńców. A że lubię być zaskakiwany i z wiekiem coraz ciężej jest mnie wprawić w ten stan, zatem nie mam zamiaru dyskutować, ani tym bardziej się tłumaczyć. Zresztą to zaskoczenie jest najważniejszym elementem dla mnie jako jurora Jarocińskich Rytmów Młodych, którym mam przyjemność być już trzeci rok z rzędu. Kiedy zaczynamy, to nigdy nie wiem jak to się potoczy dalej i co ważniejsze, jaki będzie efekt końcowy. To jest najbardziej ekscytujące w tym wszystkim. Ale dobra, nie o tym teraz mowa. Zapraszam na moje prywatne i bardzo subiektywne zestawienie najlepszych albumów 2017 roku.

 

10. MERY SPOLSKY – Miło było pana poznać

Jakiś czas temu gdzieś mi mignął tytułowy utwór z tej płyty, ale jakoś nie zwrócił mojej szczególnej uwagi, żeby nie powiedzieć, że przeszedł w zasadzie niezauważony. Kilka tygodni później trafiłem na Mery Spolsky w Strefie Alternatywnej na TVP Kultura, którą lubię raz na jakiś czas obejrzeć. Bardziej niż muzyka, zwróciła moją uwagę sama artystką. Bardzo ciekawie mówiła. Opowiadała o własnej kolekcji ubrań i ogromnej inspiracji Grzegorzem Ciechowskim. Efekt był taki, że kilka dni później sięgnąłem po debiutancką płytę Mery. Posłuchałem w sieci i pierwsza myśl – o ja pie…, co to w ogóle jest? No i złapałem się na tym, nie dość że nucę sobie pod nosem te piosenki, do tego jeszcze zapamiętałem fragmenty tekstu. Zrobiłem kolejne podejście do albumu. Tym razem  posłuchałem uważnie, wsłuchałem się w teksty. Coś co z początku wydawało mi się infantylne i wieśniackie, okazało się być naprawdę dobrym materiałem. W tej otoczce nieco drażniących z początku elektronicznych dźwięków kryje się kilka bardzo dobrych piosenek. Z fajnym, podszytym ironią tekstem. W konsekwencji tych wydarzeń kupiłem płytę, która w dodatku otwiera dziesiątkę moich ulubionych albumów 2017. I to się nazywa paradoks.

9. NAGROBKI – Granit

Płyta, która weszła na poniższe zestawienie w zasadzie rzutem na taśmę. W przeddzień wigilii Bożego Narodzenia byłem pochłonięty lekturą „Gazety Magnetofonowej” – kwartalnika poświęconego polskiej muzyce, w znaczniej mierze alternatywnej. Nazwa Nagrobki pojawiła się w wywiadzie z liderem Muzyki Końca Lata. Do tego zadzwonił kolega Robert, z którym zaczęliśmy rozmawiać o ostatnich płytach i komentować ranking polskich płyt 2017 roku opublikowany przez „Gazetę Wyborczą”. No i Robert pyta – słuchałeś Nagrobki? Jeszcze nie – opowiadam. Nie było wiec innego wyjścia, jak odpalić YouTube. Jeden utwór, no i zaskoczenie. Potem drugi, trzeci i wreszcie cały album na Deezer. Cholera wciągnęła mnie ta płyta i od soboty cały czas mi towarzyszy. Całe święta, zamiast kolęd. „Granit” to drugi album trójmiejskiego duetu, którego na płycie wspiera kilku zacnych muzyków ze sceny jassowej. Nagrobki określają swoją muzykę jako nekropolo. Ja tam słyszę mnóstwo niepokornego punka, nieco psychodeli, ale przede wszystkim noise. I to właśnie sentyment do tego ostatniego gatunku odezwał się w mojej duszy. Coś co uwielbiam w twórczości niezapomnianej Ewy Braun czy kaliskiej LaAffery, usłyszałem teraz w muzyce Nagrobków. Jeszcze tego samego dnia zamówiłem „Granit” na krążku. Podobnie zresztą jak debiutancki „Stan prac”.  Hej kolęda, kolęda i jak krzyczał ze sceny Maleo na koncertowym albumie Houk – więcej noise’u, więcej noise’u….

8. RADYKALNA WIEŚ – Radykalna wieś

To nie riddim z miasta… To radykalna wieś…. Nie od dziś wiadomo, że jestem ogromnym fanem tzw. sceny jaworskiej. Nie od dziś również wiadomo, że nie przepadam za muzyką ludową (wybacz mi Fryderyk!!!!) w postaci prezentowanej przez najrozmaitsze zespoły folklorystyczne. Co innego jeśli te skądinąd piękne melodie podać albo w skromnej korzennej, pozbawionej tej biesiadowej naleciałości formie (niech żyje roots!!!) albo jeśli wchodzą w kolaborację z innymi gatunkami. Tak jak chociażby w przypadku tej płyty. Ekipa z dolnośląskiego miasteczka od dawna już eksperymentuje z mieszaniem gatunków, a przede wszystkim łączy punk z reggae, alternatywą i oblewa to smacznym dub’owym sosem. Kolaborację z muzyką ludową mogliśmy usłyszeć już w poprzednim projekcie sprawcy całego zamieszania Shantiego czyli Soulja Hooligans. Utwór „Matka Natura” zdaje się dał początek Radykalnej Wsi. Zresztą ten sam riddim, tylko z innym tekstem wieńczy debiutancki album nowej formacji Macieja Droździka i załogi. Piękne zdubowane melodie są nośnikiem zaangażowanych tekstów. Po ekologicznych, wzywających do poszanowania natury i otaczającego świata. Zresztą swoją premierę album miał pierwszego dnia wiosny, co myślę nie jest absolutnie jakimś przypadkiem i ma nieco wymiar symboliczny. Wiosną rodzi się życie, wiosną rodzą się nowe dźwięki. Te radykalne również.

7. CHILLI CREW – A ty

Pamiętam koncert grupy Bethel na Przystanku Woodstock, kiedy wspólnie z nimi na scenie zaśpiewała mało znana wówczas Martyna Baranowska. I pamiętam jak Wlazi na zakończenie jej występu wspomniał o zespole Chilli Crew. Wróciłem z Kostrzyna do domu i zacząłem przeszukiwać Internet w poszukiwaniu tej tajemniczej grupy. Niestety prawie nic nie znalazłem. Po drodze gdzieś tam zeszły się drogi moje i Martyny, która poznała mnie z Kubą i o Chilli Crew wiedziałem już nieco więcej, ale niewiele więcej. Jakieś max. 2 utwory. Postanowiłem zaryzykować i prawie w ciemno zaprosiłem grupę na Festiwal Piosenki Młodzieżowej „Śpiewaj i walcz!” ponad 3 lata temu. Koncert był zakontraktowany, zapowiedziany, a ja nadal nie znałem nawet połowy materiału. Kilka dni przed owym występem w Jarocinie pojechałem na koncert do poznańskiego radia Good Time, żeby nagrać z muzykami zapowiedź gigu, ale też przekonać się czy aby na pewno dobrze robię. Razem z żoną wróciliśmy zachwyceni, a ja od tego czasu stałem się mega fanem Chilli Crew. Już wtedy grupa zaczęła pracę nad płytą, pojawiła się nawet zapowiadająca Ep-ka, ale na pełnowymiarowy album trzeba było poczekać długie 3 lata. Terminy wydania zmieniały się często, tak samo jak muzyka. Kiedy jakoś na wiosnę Kuba przysłał mi dwa kawałki do posłuchania, byłem nieco zmieszany. Mniej było w tym tego czarnego soulu, r’n’b za które pokochałem ich wtedy, a więcej elektroniki, syntetycznych basów. Kuba jednak uspokajał. Poczekaj na cały album – mówił. No i dobrze wiedział, co mówi. To jedna z najbardziej wyczekiwanych przez płyt w tym roku i nie zawiodłem się. W całości brzmi to bardzo smacznie, a na koncertach Chilli Crew to nadal petarda i te utwory zyskują jeszcze na energii. Mega plusem, że zespół postawił na piosenki po polsku. Wprawdzie warstwa liryczna nie rzuca na kolana, ale to jest do dopracowania. Chilli Crew to ciągle grupa z potężnym potencjałem i wiążę z nią ogromne nadzieje. Oby tylko udało im się przebić do szerszego grona odbiorców. Zasługują na to bez dwóch zdań, bo to taka nieodkryta perełka jeszcze.

6. MROZU - Zew

Gdyby ktoś na początku roku powiedział mi, że wśród najlepszych płyt tego roku będzie album pana „miliony monet”, to kazałbym mu się pokukać mocno w czoło. Już podczas pierwszego koncertu eliminacyjnego Jarocińskich Rytmów Młodych w Rudzie Śląskiej, kiedy jako jury spotkaliśmy się wreszcie wszyscy razem oko w oko (wcześniej każdy słuchał i oceniał zgłoszone zespoły samotnie), zaczęliśmy rozmowy o muzyce. Artur Rawicz zapytał wówczas czy słyszałem nową płytę Mroza. Odpowiedziałem zaprzeczając. To posłuchaj koniecznie, będziesz zaskoczony – dodał na koniec. Przy kolejnych naszych spotkaniach temat wracał, a ja ciągle nie sięgnąłem po ten album. Ostatni raz Artur zapytał już w Jarocinie podczas festiwalu w lipcu. Moja odpowiedź była taka jak wcześniej. W końcu jednak postanowiłem posłuchać, trochę może nawet z obowiązku. W końcu obiecałem, a słowa trzeba dotrzymać i basta. Odjechałem to mało powiedziane. To był totalnie inny Mrozu. Zamiast pseudo popowo-soulowych pioseneczek, utwory które garściami czerpią z tego co najlepsze z lat 60-tych i 70-tych. Nawet warstwa graficzna wydawnictwa nawiązuje do złotych czasów Dzieci Kwiatów. Każdy kolejny utwór był dla mnie nie dość, że miłą niespodzianką, to roztwierał moją paszczę coraz bardziej, by na końcu spadła ona totalnie na podłogę. „Zew” to płyta wspólnie napisana z Marcinem Borsem, jednym z najlepszych producentów w tym kraju. Nie wiem jakie były proporcje tej współpracy, kto ile wzniósł na ten album, ale efekt jest piorunujący. Myślę, że „Zew” pojawi się w wielu zestawieniach i rankingach muzycznych za 2017 rok. Jeśli stanie się inaczej, to będę bardzo zdziwiony. Nie sprawdzałem też wyników sprzedaży płyt minionego roku, ale Mrozu powinien na ten album zarobić co najmniej kilka milionów monet ;)

5. JACASZEK / BUDZYŃSKI - Legenda

Jarocin Festiwal 2016 zaczął się dzień wcześniej specjalnym kameralnym koncertem pod nazwą „Rekonstrukcja Legendy”. W ruinach Kościoła św. Ducha w bezpośrednim sąsiedztwie wówczas stojącego jeszcze legendarnego jarocińskiego amfiteatru, Michał Jacaszek z towarzyszeniem Tomka Budzyńskiego zrobił totalny rozpierd….  kultowego albumu Armii. Ze sceny płynęły minimalistyczne, transowe, podszyte elektroniką dźwięki, a Budzy śpiewał inaczej niż zwykle. Zdecydowanie oszczędniej, mniej dynamicznie (co wcale nie oznacza nieenergetycznie), w skupieniu. Nie zapomnę widoku starego załoganta ostentacyjnie odwróconego do wokalisty tyłem z nieskrywaną szyderą na twarzy. Jabol punk w tym momencie runął. Podobnie jak kilka dni później amfiteatr. A ten koncert to był dopiero punk rock. W czystej postaci. Łamiący schematy, płynący pod prąd obecny trendom, ale przede wszystkich schematom i stereotypom. Legenda nabrała nowej jakości, narodziła się na nowo.
Już wówczas zapowiadano wydawnictwo z tego koncertu, ale ostatecznie zdecydowano się nagrać wszystko od nowa, choć na efekty długo kazano nam czekać. Nie mniej jednak warto było. Jacaszek dopracował jeszcze ten materiał. Dopieścił. Wybrał kwintesencję z oryginalnej „Legendy”. Jest spokojnie, ale za to uwypuklone są pojedyncze tematy czy riffy z poszczególnych piosenek. Mam wrażenie, że jeszcze bardziej niż wtedy w Jarocinie na plan dalszy zszedł wokal. Jest na równi w muzyką, nie wybija się, czasem nawet muzyka go przykrywa. Podobnie jak w muzyce dub. Zresztą cech wspólnych z tym gatunkiem jest znacznie więcej. Kto kocha „Legendę” sprzed 25 lat będzie jej dekonstrukcję kochał albo nienawidził. Nie da się przejść obojętnie. Ja się zaliczam zdecydowanie do tej pierwszej grupy.

4. PAULA & KAROL – Our town

Bardzo byłem ciekaw jak poradzi sobie Paula z Karolem z następcą znakomitego „Heartwash”, tym bardziej, że trochę zmienił się skład zespołu. Zacząłem się obawiać, że kolejny materiał nie będzie w stanie dorównać płycie nie dość, że najbardziej chyba przebojowej w całej ich dyskografii, do tego jeszcze świetnie brzmiącej. W końcu współpraca z topowym zachodnim producentem zrobiła swoje. I gdyby takimi kategoriami myśleć, to faktycznie „Our town” można by skazać na porażkę. W przypadku warszawskiej załogi jest to jednak błędne myślenie i do niczego nie prowadzi. Siła Pauli i Karola zawszą są piosenki, które obojętnie jak zaaranżowane, w jaki sposób podane, to zawsze działają tak samo. Niosą ze sobą ogromny ładunek pozytywnej energii, a przy tym są pełne pięknych melodii. Leszek Biolik kiedyś powiedział, że to taki naturalny Prozak. I trudno się z nim nie zgodzić. "Our town” brzmi nieco inaczej niż poprzednie trzy płyty, ale za to grupa wykorzystuje nowe instrumenty. Ciągle jednak brzmi przebojowo i wywołuje niewymuszony uśmiech na twarzy. Sprawdziłem już ten materiał na koncercie. Daje radę. Jak zawsze zresztą. Poza tym usłyszałem niedawno, że Paula & Karol są swego rodzaju głosem pokolenia ludzi między trzydziestym a czterdziestym rokiem życia. Grupy, do której zalicza się również podpisany i w dodatku podpisuje się pod tym obiema rękoma.

3. JAMAL – 1994

Kilka dni temu trafiłem na ranking najgorszych płyt 2017 roku opublikowany w dziale muzyka portalu Interia.pl. To zestawienie najsłabiej ocienionych płyt przez dziennikarzy współpracującymi z serwisem w ciągu ostatnich dwunastu miesięcy. Znalazły się tam krążki m.in. Verby czy Ich Troje, ale też np. Taco Hemingway czy właśnie najnowsze dzieło Jamala. No cóż, u mnie „1994” ląduje na najniższym stopniu podium i mam ku temu bardzo poważne powody. Jamal kojarzony szerzej głównie za sprawą utworu „Policeman”, już na poprzednim albumie „Miłość” zdradzał przejawy wyzwolenia się z reggae’owo-hip hop’owej łatki jaką mu przyprawiono i coraz śmielej zapędzał się w inne rejony muzyczne, co moim zdaniem tylko wychodziło mu na dobre. Najnowszym krążkiem odcina się od dawnego wizerunku zupełnie. Dominuje tutaj gitara i klimat zdecydowanie bardziej garażowy. Nie jest to jednak jakieś ostre punkowe łojenie. Sam tytuł płyty ma zdradzać mentalne i poniekąd stylistyczne nawiązanie właśnie do lat 90-tych. Jak efekt? Mnie się to bardzo podobna, ale fani wspomnianego już „Policemana” czy „Słońca łan” będą zawiedzeni, wielbiciele „Peronu” może dadzą się przekonać. To nie jest album nastawiony na sukces komercyjny. Ja się cieszę, że Miodu poszedł w tą stronę i cały czas jest mocny lirycznie. Talent do znakomitych tekstów ujawnił już na „Miłości”, tutaj tylko to potwierdził. I tak na koniec, "1994" to zajebista gitarowa płyta.

2. DARIA ZAWIAŁOW – A kysz!

Pozwolę sobie zacytować wspomnianego już tu wcześniej Artura Rawicza – jak wygląda idealny debiut? Ano właśnie tak! Daria Zawiałow bezczelnie wypycha się na polską scenę muzyczną i ma do tego całkowite prawo. Jest młoda, charyzmatyczna, utalentowana, dobrze wie, czego chce, a przede wszystkim ma znakomite piosenki, które wypełniły wydany w marcu debiutancki album „A kysz!”. Jesienią wyszedł jeszcze suplement z bonusami. W dodatku poza jednym wyjątkiem, są to kompozycje w języku polskim, do których teksty napisała sama Daria. Warstwa liryczna stanowi często bolączkę młodych debiutujących  artystów, którzy w dodatku decydują się śpiewać w języku ojczystym. I na tym polu Zawiałow wychodzi obronną ręką. Z wielką uwagą śledzę poczynania Darii od pojawienia się singla „Malinowy chruśniak” czyli od połowy 2016 roku. Z ogromną radością obserwuję permanentny wzrost jej popularności (co widać szczególnie po koncertach) i coraz częstszą obecność w mediach. Uważam, że to w tej chwili najbardziej obiecująca artystka młodego pokolenia i „dariomania” jeszcze przed nami. Ta niewielka z pozoru blondyneczka jeszcze nam pokaże!!! I dobrze wiem, co mówię. Dla mnie to taki Krzysztof Zalewski w spódnicy. „A kysz!” to nie tylko najlepszy debiut 2017 roku, ale i jedna z dwóch najważniejszych płyt tego roku w ogóle. Wyścig o najwyższy stopień podium przegrywa (choć to nie jest odpowiednie słowo) dosłownie o mikro ułamki sekundy. To tak jakby na setkę biegło dwóch Usain’ów Boltów i jeden z nich po prostu musiał być drugi. Takie prawa natury ;-)

1. PABLOPAVO i LUDZIKI – Ladinola

Kolejny rok, kolejne zestawienie i po raz kolejny z rzędu wśród mojej dziesiątki płyta z udziałem Pablopavo. Czy to już będzie tradycja? Jeśli Paweł nadal będzie tworzył takie rzeczy i tak się rozwijał, to nie mam nic naprzeciwko. Nawet gdyby stało się to nudne ;-)
Czwarty album Ludzików zaprzecza przypisanej Pablopavo łatce, że śpiewa tylko smutne piosenki (nie liczę Vavamuffin). Faktycznie, tak optymistycznie i momentami wręcz tanecznie jeszcze nie było. Zarówno w warstwie muzycznej, jak i lirycznej. „Ladinola” najczęściej towarzyszy mi w samochodzie (tam zresztą ostatnio mam najwięcej czasu na słuchanie płyt) i regularnie towarzyszy mi w cotygodniowej drodze relacji Jarocin-Wrocław-Jarocin. Ta płyta i jeszcze „A kysz!”. Reszta pojawia się z różną częstotliwością. Nie będę pisał, że te piosenki to zgrabne i ciekawe opowieści, bo to wszyscy wiedzą. Nie będę się rozpływał w zachwytach i stawał autorowi pomnika, choć oczywiście mógłbym. Po pierwsze monumenty należą się poległym, czy chociaż tym, co spoczęli na laurach, a co ważniejsze, znając samego zainteresowanego, to zdecydowanie by sobie tego nie życzył ;) A poza tym Pablopavo ciągle tworzy i jeśli dobrze odczytuję posty z fejsbukowego profilu Ludzików, to nowy rok może przynieść nowe piosenki. To już jednak sam autor musi potwierdzić albo nie daj Boże zaprzeczyć.

 

P.S. Na koniec chciałbym jeszcze wyróżnić dwa single. Ta dwójka artyści wprawdzie nie ma na koncie jeszcze długogrających albumów, ale w 2017 roku wypuścili znakomite utwory. Chociaż prezentują zupełnie odmienną o siebie stylistkę, to jest jedno co ich łączy - te kompozycje brzmią bardzo światowo i myślę sobie, że wśród fanów gatunku poza granicami naszego kraju mogłyby zrobić niemałe zamieszanie. Gdyby tylko dać im szanse.
Decadent Fun Club to młoda warszawska formacja, która w cuglach wygrała tegoroczne Jarocińskie Rytmy Młodych. Charyzmatyczny, nieco tajemniczy frontman, do tego niezłe kompozycje. To razem daje ogromny potencjał na sukces. Przechodząc jednak do sedna, po warszawskich eliminacjach kiedy wracałem do domu, cały czas nuciłem sobie „feel.. no pain…”. I refren ten przez długi czas siedział mi w głowie. „Glitterball” to kawałek, który spokojnie mógłby się znaleźć w repertuarze choćby takiego Depeche Mode. Jeśli Decadent Fun Club będą nagrywać takie utwory, to ten sukces przyjdzie bardzo szybko. Czego sobie i chłopakom życzę.

Dziewczyny z I Grades mają za sobą współpracę z wieloma tuzami polskiego i światowego reggae, że wymienić wystarczy tylko Anthonego B. Na co dzień znane przede wszystkim jako chórzystki, które towarzyszą w studiu i na koncertach Mesajah. W połowie roku Magda „Jazzy” Dzięgiel i Basia „eM” Miedzińska wypuściły swój debiutancki autorski singiel, który powstał we współpracy z jamajskimi producentami. Dlaczego polskie rozgłośnie radiowe nie grały tego numeru, nie wiem. Przecież to był murowany hit lata. „Successful of man”  bardzo zaostrzył apetyt na pełnowymiarowy album i mam nadzieję, że pojawi się on w nadchodzącym roku. Podobnie zresztą jak Decadent Fun Club. No i tak na koniec myślę sobie, że czas najwyższy, żeby I Grades pojawiło się w końcu w Jarocinie. Nawet mam pewien pomysł ;-) Co Wy na to?

Tomek Jankowski

Tomek Jankowski, 26.12.2017 17:47
0,

729


Komentarze:

Jeszcze nikt nie skomentował tego wpisu.

Dodaj komentarz