Felieton nie tylko muzyczny.
Siedzę od tygodnia w domu próbując podreperować swoje zdrowie, czytam znakomite opowiadania „Mikrotyki”, które popełnił Paweł Sołtys vel Pablopavo. W głowie zaczynam snuć własne retrospekcje, wracam do chwil z dzieciństwa, a w szczególności czasów młodości. Wczoraj mój ukochany Hey oficjalnie ogłosił to, o co czym wiedziałem już od kilku miesięcy, a do tego jutro Julia ma urodziny. No i ta jesień, której tak cholernie nie lubię. Robię się ckliwy, nieco sentymentalny. I tylko dzięki temu, że uwielbiam czasem popadać w melancholię oraz przez wysyp jesiennych premier płytowych, jakoś toleruję tę smutną i niekoniecznie potrzebną porę roku.
1.
Późna wiosna dziewięćdziesiątego trzeciego roku. Końcówka szkoły podstawowej. Ósma klasa, za chwilę zacznie się przygoda w liceum. Byłem wówczas fanem pudel rocka spod znaku Bon Jovi, zacząłem też grać na gitarze i jak wielu moich rówieśników, którzy mieli fioła na punkcie muzyki, chciałem zostać gwiazdą rocka. Zacząłem też na dobre interesować się polską muzyką, z którą jakoś wcześniej nie było mi zbytnio po drodze. Idąc po linii gatunkowej, zostałem wielkim fanem zespołu Ira, ale nie trwało to zbyt długo. Moja fascynacja grupą Artura Gadowskiego znacznie zmalała za sprawą dwóch koleżanek z klasy Agnieszki i Karoliny, które pewnego dnia zaśpiewały mi pewną piosenkę. Agnieszka podobnie jak ja grała na gitarze i razem założyliśmy nasz pierwszy zespół (w zasadzie duet), którego nazwy nie jestem sobie w stanie przypomnieć. Nawet nie wiem, czy takowa w ogóle istniała. Ważne, że wtedy byłem współautorem swojej pierwszej i jedynej, jaką popełnił ten skład piosenki. Zaczynało się coś w stylu „pajączki moje kochane na na na na na”. Na próbach u Agnieszki w pokoju graliśmy głównie covery, w tym ów utwór, który kilka tygodni wcześniej dziewczyny mi zaprezentowały. Była to „Moja i twoja nadzieja” nieznanego mi wcześniej zespołu Hey. Kawałek szybko wbił mi się w głowę, a Karolina pożyczyła mi debiutancką kasetę załogi ze Szczecina „Fire”. Od tamtej pory Hey stał się moim numerem jeden wśród rodzimych wykonawców i przez 24 lata nic się w tej kwestii nie zmieniło. To była miłość od pierwszego usłyszenia.
2.
Podobno tylko w filmach i literaturze zdarza się miłość od pierwszego wejrzenia, a tak w normalnym życiu to już niekoniecznie. Czy to prawda, ja tam do końca nie wiem, ale w dziewięćdziesiątym piątym życie z powieścią i filmem w jednym weszło w kolaborację - i ciach. Amor trafił w sam środek, w dyszkę mojego niespełna siedemnastoletniego serca. Idealnie w momencie, gdy moje spojrzenie zatrzymało się na Julii. To była jakaś impreza na rynku w Jarocinie. Wróciłem do domu jako inny człowiek. Zakochany po uszy. A potem zaczęła się już walka o jej serce…
Jako licealista pracowałem w „Gazecie Jarocińskiej”, gdzie wspólnie z niewielką grupą znajomych tworzyliśmy dział młodzieżowy. Ale pisaliśmy też teksty, które ukazywały się w normalnych, dorosłych rubrykach owego tygodnika. Redakcja mieściła wówczas na ul. Szubianki, tam, gdzie obecnie jest Zespół Szkół Specjalnych. Któregoś dnia poszedłem do Naczelnego i powiedziałem, że chciałbym zrobić wywiad z Piotrem Banachem z zespołu Hey. Wszyscy wokół wiedzieli, że mam strasznego pierdolca na punkcie tej grupy i Piotr Piotrowicz zaufał młodemu, narwanemu nastolatkowi, w konsekwencji czego zaczął mi ów wywiad załatwiać. Kiedyś było trochę trudniej niż obecnie. Teraz artyści dzięki internetowi, a w szczególności mediom społecznościowym, są niemal na wyciągnięcie ręki. Wtedy trzeba było się przebijać przez szpaler managerów i ludzi z wytwórni. Kilka telefonów do Izabelin Studio i ostatecznie udało mi ustawić wywiad z Banachem. Miało to mieć miejsce 6 grudnia po koncercie w poznańskim klubie Eskulap. Cudowny prezent mikołajkowy. Zespół wyruszał właśnie w trasę promującą ich trzeci studyjny album „?”. Muszę się przyznać, że jak zacząłem słuchać Hey, to najważniejszą postacią był dla mnie właśnie Piotr Banach. Grał tak jak ja na gitarze, był głównym kompozytorem piosenek i w ogóle liderował Hey’owi. Jak się później okazało, stał się też dla mnie swego rodzaju mentorem.
Przygotowałem się do tego wywiadu solidnie. Kilka dni układałem pytania. I oto właśnie jadę na spotkanie oko w oko z moim idolem, a i w redakcji oczekiwania - trzeba przyznać - były. Podwójna motywacja, podwójny stres. Na koncert wybrałem się z Julią, o której względy cały czas walczyłem. Umówiliśmy się na dworcu PKP w Jarocinie. Kiedy wsiedliśmy do pociągu, uświadomiłem sobie, że w domu na biurku zostały przygotowane pytania. Trudno w jednym zdaniu opisać, co wtedy poczułem. I to jeszcze nie używając wyrazów powszechnie uznanych za niecenzuralne. Julia uspokoiła sytuację. Po przyjeździe do Poznania mieliśmy jeszcze sporo czasu do koncertu, więc poszliśmy do jakiegoś baru mlecznego, który znajdował przy ulicy św. Marcin. Tam próbowałem odtworzyć sobie z pamięci, o co chciałem Piotra zapytać. Zapisywałem to na serwetkach skitranych z owego lokalu. Nic innego nie miałem pod ręką. Oczywiście części pytań nie byłem sobie w stanie za diabła przypomnieć, ale za to w tym całym amoku wpadły mi do głowy inne, muszę przyznać, że nawet lepsze.
Koncert był piękny. Eskulap wypełniony po brzegi i lejący się potem. Kto choć trochę zna ten klub, ten wie, co mam na myśli. Hey zagrał wszystko, co miał do zagrania. Na zakończenie była oczywiście „Moja i twoja nadzieja”. I wtedy poczułem, jak Julia chwyciła mnie za rękę i mocno ścisnęła. Wtedy już wiedziałem, że będzie moja…
Po koncercie na backstage przeprowadziłem wywiad z Piotrem Banachem. Mój idol okazał się skromnym i bardzo miłym człowiekiem, zaprzeczającym wszystkim stereotypom przypisywanym gwiazdom rocka. A do tego niezwykle ciekawym rozmówcą. Przedstawiłem potem zapis tej rozmowy w redakcji. Tekst ku mojemu zaskoczeniu trafił do dodatku świątecznego, więc chyba dałem radę (traktowałem to jak swego rodzaju awans). Screen kilka lat później pojawił się nawet przez chwilkę w filmie „Drogi” poświęconemu Indios Bravos, grupie, którą Piotr założył, kiedy niespodziewanie odszedł z Hey w 1999 r.
Wiosną dziewięćdziesiątego dziewiątego roku mój muzyczny świat się niemal zawalił. Piotr Banach w niejasnych okolicznościach opuszcza Hey. Jak to? Dlaczego? Co teraz? Czy to koniec? Pytań mnożących się w głowie nie było końca. Po kilku tygodniach zespół przerwał milczenie, informując, że będzie kontynuował działalność. Jako następcę wskazano Pawła Krawczyka, którego kojarzyłem wówczas z grup Ahimsa oraz Houk, a także z zespołu towarzyszącego Kasi Nosowskiej podczas tournee promującego jej drugi solowy krążek „Milena”. Wczesną jesienią Hey ruszył w trasę, by kontynuować promocję nagranego i wydanego jeszcze z Banachem albumu „Hey” – popularnie zwanego Stop, ze względu na niekonwencjonalny kształt pudełka CD, ośmiościanu, jaki ma znak drogowy oznaczający właśnie stop.
We wrześniu w JOK odbywał się Przegląd Osób Niepełnosprawnych. Wraz z grupą znajomych pracowałem przy nim jako wolontariusz, opiekując się uczestnikami prezentacji. Wśród nich była także Agnieszka. Śliczna brunetka z lekko kręconymi, długimi włosami i uroczym pieprzykiem nad ustami. Wraz z Agnieszką, jej siostrą i ekipą z Kotlina wyruszyliśmy do Ostrowa Wlkp. na koncert Hey. W pociągu pomyślałem sobie, że w sumie to już słucham tej kapeli od tylu lat, widziałem dziesiątki koncertów i chyba nic nie jest już w stanie mnie zaskoczyć. No, ale Hey to Hey i zawsze miło kolejny koncert zobaczyć. Zapowiadało się bez większych emocji.
Koncert obył się w OCK. Jeszcze przed remontem. Stanęliśmy w pierwszym rzędzie na środku, zaraz przy podstawie sceny. Wtedy nie używano barierek. Takie sceny są w większości starych domów kultury do dnia dzisiejszego. Ochrona stała z boku. Jeden pan po prawej stronie, drugi po lewej. Przez większość koncertu moja uwaga skupiona była na Pawle Krawczyku. Niby wszystko się zgadzało, ale tam, gdzie stał Gruby, zawsze był Piotrek, więc na początku z pewną nieufnością spoglądałem z jego stronę.
Kiedy zbliżał się koniec koncertu i zaczęły się bisy, pomyślałem, że fajnie by było zaśpiewać kiedyś z Kasią na scenie. I wtedy zespół zaczął intonować „Moją i twoją nadzieję”. Spojrzałem w lewą stronę. Znudzony i lekko zaspany ochroniarz czekający ewidentnie na fajrant. Jego kolega po prawej stronie dokładnie to samo. Jak klony. Teraz albo nigdy. Wskoczyłem na scenę i podbiegłem do kończącej właśnie refren po pierwszej zwrotce Kaśki. Miałem ją na wprost, więc daleko nie było i dawało to cień szansy w mojej karkołomnej i nieprzygotowanej wcześniej akcji. To był przecież spontan. Podbiegłem do Kasi i poklepałem ją lekko po ramieniu, bo oczy miała zamknięte. Wyrwałem ją ze stanu skupienia. Kiedy nagle otworzyła oczy i ze zdziwieniem zobaczyła przed sobą twarz totalnie nieznanej jej osoby, ja z kolei poczułem mocne szarpnięcie za prawe ramię. Był to ochroniarz, który najwidoczniej się obudził i podbiegł, by czynić swoją powinność. Zdążyłem tylko wymamrotać w kierunku Kasi - czy mogę zaśpiewać? Usłyszałem tylko - zostaw go - i Pan Seciurity odpuścił. Kasia usunęła się lekko na bok, a ja zaśpiewałem drugą zwrotkę. Podeszła przy refrenie, który z brige ze słowami „moja i twoja nadzieja potrafi uczynić dziś cuda…” odśpiewaliśmy już razem. Ten tekst to była w tym momencie już nie tylko przenośnia. To się działo naprawdę.
Po czym ładnie podziękowałem i wskoczyłem w tłum. Miał być koncert bez emocji, a stało się zupełnie inaczej. Pierwszy koncert „nowego” Hey i to od razu z takim tupnięciem.
4.
Dwa lata po pamiętnym duecie z Kasią podczas ostrowskiego koncertu założyłem własny zespół, który nazywa się Za Zu Zi i gra do dnia dzisiejszego. Naszą ostatnią płytę „Tyłem do przodu” z nieskrywaną dumą wręczyłem poszczególnym członkom zespołu Hey w Dniu Dziecka, kiedy widzieliśmy się po ich koncercie. A zagrali go gdzie? Oczywiście w Ostrowie Wlkp., w OCK.
Pod koniec wakacji 2004 r. umówiłem się na spotkanie z Beatą Frąckowiak-Piotrowicz, która przymierzała się do organizacji pierwszej edycji festiwalu „Teraz Młodzi”. Impreza miała się odbyć w październiku w JOK. Jako, że byliśmy już wtedy grupą bardzo mocno kojarzoną i dość lubianą w okolicy, Beata zaproponowała, żeby zrobić koncert pod hasłem „Za Zu Zi i przyjaciele”. Poprosiła, żebyśmy wymyślili coś specjalnego, innego, że jest jakiś niewielki budżet i może uda się zrobić z tego wyjątkowe wydarzenie . Bez chwili zastanowienia powiedziałem, że chcę Kasię Nosowską. Rzuciłem to trochę tak pół żartem, pół serio. Dostałem zapewnienie, że jeśli załatwię, to nie ma sprawy. Oboje chyba do końca nie wierzyliśmy, że to może się udać. No ale cóż, słowo się rzekło, wypadało chociaż spróbować. Dziesiątki telefonów do managera, który próbował początkowo mnie lekko zbywać. No wiesz, jeszcze nie rozmawiałem z Kasią, zobaczymy, Kasia sama nie przyjedzie, a ja mam w tym czasie trasę z Dezerterem. I tak w kółko. W końcu Łukasz, przyjaciel spod Jasnej Góry, z którym poznaliśmy się kilka tygodni wcześniej na Przystanku Woodstock, gdzie Hey nagrywał swoje pierwsze koncertowe dvd, podpowiedział mi, że Kasia gra czasem akustycznie w duecie z Marcinem Żabiełowiczem, gitarzystą Hey. Przy kolejnej rozmowie z managerem Krzyśkiem zaproponowałem właśnie taki duet. No… to jest jakieś rozwiązanie – usłyszałem w odpowiedzi. W międzyczasie Łukasz, który kolegował się mocno z Żabą, zdążył naświetlić mu temat. Marcin z kolei rzucił hasło Kaśce i koniec końców okazało się, że przyjadą. Przy kolejnej rozmowie z Krzyśkiem już usłyszałem - gratuluję, dopiąłeś swego! Umówiliśmy się, że zagrają set akustyczny, a na finał wykonamy coś wspólnie. Ustaliliśmy, że będą to trzy utwory. Jako pierwszy „4 pory” czyli najbardziej reggae’owy numer Hey „Czas spełnienia” z repertuaru grupy Grass (liderem był Banach, a Hey nagrał to na płycie „Stop”) i na koniec oczywiście „Moja i twoja nadzieja”.
Próby robiliśmy korespondencyjnie. Oj, dużo wtedy ćwiczyliśmy, nie można przecież było dać plamy. Zamykaliśmy się u Arka, naszego saksofonisty, w małym mieszkanku, które miał nad sklepem w Witaszycach i tłukliśmy w kółko te cztery utwory. Cztery, bo bardzo mi się spodobała wersja „Mojej i twojej nadziei” właśnie ze wspomnianego już Przystanku Woodstock, gdzie na koniec utworu zespół wplótł motyw gitary z „Exodus” Boba Marleya. Za każdym razem, kiedy słyszałem tę wersję, to aż chciało się, żeby była kontynuacja. Ale Hey grał tylko ten krótki fragment. Postanowiłem, że w takim razie my zagramy to do końca. Kasia i Marcin zgodzili się na to rozwiązanie, ale zaznaczali, że w tym czasie oni już zejdą ze sceny.
W październikową sobotę (jeśli dobrze pamiętam, to dokładnie szesnastego) strasznie padało. Kasia i Marcin przyjechali do Jarocina ze sporym opóźnieniem. Na holu w JOK zaczęli gromadzić się ludzie, a my musieliśmy jeszcze zrobić przecież próbę dźwięku i choć raz przegrać te utwory wspólnie. Była nerwówka. „Czas spełnienia” za szybko poleciał. Marcin strofował Tadzia, naszego ówczesnego perkusistę, który chyba z wrażenia pofolgował sobie z tempem. Ale nie było czasu na ponowne przećwiczenie, bo naprawdę spory już tłum niemal forsował drzwi do sali.
Wszystkie bilety rozeszły się w pół godziny. Sporo osób weszło bez wejściówek (gdyby była wtedy jakaś kontrola, to mogłoby być kiepsko), a i tak dużo osób zostało odprawionych z kwitkiem. Większość przyszła oczywiście dla Kasi i Marcina, część na nas, a i pewnie byli i tacy, który pojawili się z ciekawości. Słyszałem potem opinie, że niektórzy nie wierzyli, że TA Kasia Nosowska przyjedzie i zaśpiewa z - umówmy się - nieznanym szerzej zespołem. A Kasia przyjechała i zaśpiewała. Żaba zagrał. „Czas spełnienia” poszedł już w normalnym tempie, „Moja i twoja nadzieja” płynnie przeszła w „Exodus”, a nasi goście nie zniknęli ze sceny. Wkręcili się i odśpiewali kawałek Marleya do końca. Tak, tak, Żaba też śpiewał.
Kiedy zacząłem pracować w szkole jako nauczyciel, szybko uświadomiono mnie, że jest taki konkurs, który traktowany jest priorytetowo. Nazywał się Zwyczaje i Tradycje Świąt Bożego Narodzenia. Zwycięzca owego konkursu zobowiązany był zorganizować go w roku kolejnym. Zatem najlepiej było zająć miejsce drugie. No bo to bądź co bądź wysoko, a nie trzeba za rok organizować. Wilk syty, dyrekcja zadowolona ;) Paradoksem było jednak to, że większość nauczycieli psioczyła na ten konkurs, ale jak przyszło co do czego, to rywalizacja była zacięta, a od emocji aż się piętrzyło. Atmosfera stawała się czasem bardzo gęsta. Moim szczęściem było to, że trafiłem do szkoły, gdzie pozwalano nam eksperymentować i podchodzić do tematu w oryginalny, niekonwencjonalny sposób. Szybko staliśmy się prekursorami podejścia modern, wplatając w tradycyjne jasełka utwory TSA, Sepultury, Johna Lennona czy Masala Sound System. Często zajmowaliśmy potem miejsca drugie i pierwsze.
Któregoś roku, a dokładniej w 2009 r., będąc pod ogromnym wrażeniem płyty Hey „M.U.R.P.”, postanowiłem napisać scenariusz w całości oparty na tekstach Katarzyny Nosowskiej. Hasło „Miłość! Uwaga! Ratunku! Pomocy!” wydało mi się bardzo nośne i uniwersalne, a przede wszystkim niezwykle inspirujące. Usiadłem zatem do scenariusza. Napisałem początek i ….. utknąłem. Wydawało mi się, że tak dobrze znam teksty Kasi, że napiszę bez problemu. Niestety. Kilka dni później pojechałem do poznańskiego Eskulapu na koncert promujący ową płytę. Jeszcze przed rozpoczęciem sztuki rozmawiałem z Krzyśkiem, managerem i powiedziałem mu, że bardzo podoba mi się ten album i jestem pod ogromnym wrażeniem. Powiedział mi wtedy - po koncercie będziesz pod jeszcze większym. No i nie mylił się. Wróciłem do domu i w kilka godzin, jak natchniony, skończyłem scenariusz widowiska bożonarodzeniowego.
Zadanie było niełatwe. Bo to trudne teksty, a grali gimnazjaliści, którzy mentalnie nie byli jeszcze tak dojrzali (w sensie zrozumienia). Prób było też niewiele, bo jak zwykle czasu brakło. Razem z Piotrem, polonistą, jednak podjęliśmy wyzwanie. Z Piotrem zawsze kręciły nas rzeczy nieoczywiste. Zresztą tak jest do dnia dzisiejszego. Potrafimy bawić się sztuką, a co ważne - tak mi się wydaje - zarażać tym jeszcze młodzież.
Przedstawienie było również trudne dla widza, ale co najważniejsze, nikt nie przeszedł obok niego obojętnie. Nie dało się. Pojawiały się głosy, że mocne, wyraziste, piękne, ale były też opinie na zasadzie „co to k…. było”. A był tam przekrój z twórczości Hey i Nosowskiej solo z całego okresu, od „Fire” do „M.U.R.P.”. Słowo było mówione, recytowane oraz śpiewane. Całość mógł kończyć tylko jeden utwór. Oczywiście „Moja i twoja nadzieja” w wykonaniu Zuzi i Dominiki, dla których kilka lat później napisałem osobne piosenki z myślą o Projekcie 95.
6.
Przez też już ponad 16 lat mojej pracy w szkole miałem kilka klas, których byłem wychowawcą. Głównie gimnazjalnych. Wszyscy moi wychowankowie wiedzieli, jakim jestem fanem zespołu Hey. Tradycyjnie zawsze na gwiazdkę robiliśmy sobie prezenty. Losowało się numerki z dziennika i jeden uczeń kupował jakiś drobny upominek innemu. Ja także również brałem udział w zabawie. Jednego roku wylosowała mnie Edyta. Dziewczyna, która jako jedyna z całej klasy była w tzw. klimacie. Jeśli chodzi o gust muzyczny, mieliśmy bardzo wiele wspólnego. Edyta również jak ja kochała Hey i na wspomnianą gwiazdkę sprawiła mi bardzo wyjątkowy prezent. Dostałem od niej koszulkę. Z tyłu był nadruk przedstawiający okładkę płyty „Fire”, a z przodu cały tekst „Mojej i twojej nadziei”. Jakże to było wymowne...
Założyłem tę koszulkę na koncert Hey podczas Jarocin Festiwal 2013, kiedy mieli zagrać w całości właśnie płytę „Fire”, w dwudziestą rocznicę jej wydania. Tego dnia ten album pojawił się również w postaci płyty winylowej.
Po koncercie poszedłem na backstage do garderoby zespołu. Kaśka spojrzała na mnie i powiedziała – ale fajna koszulka. Prezent od uczennicy – odpowiedziałem. Zajebista. Muszę sobie zrobić z tobą zdjęcie - i nie zastanawiając się ani chwili ustawiła się do wspólnej foty, którą zrobił nam chyba Grzesiu Lipiec albo Żaba. Tego dokładnie nie pamiętam.
A tę koszulkę założyłem również w tym roku podczas pierwszego dnia Jarocin Festiwal, gdzie miał miejsce finał Jarocińskich Rytmów Młodych, zakończony występem Hey jako głównej gwiazdy. Po 25 latach Kasia Nosowska z kolegami wróciła do miejsca, gdzie wszystko tak faktycznie się zaczęło. To był być może ostatni koncert w Jarocinie. Wtedy już o tym wiedziałem…
Dwa lata temu Piotrek Banach świętował podwójny jubileusz. Jego 50-te urodziny zabiegły się z 35-leciem pracy artystycznej. Najważniejsze jednak jest to, że ukazała się trzypłytowa składanka, a Piotr ruszył w trasę i podczas koncertów zespół wykonywał piosenki, które napisał w różnym czasie dla różnych zespołów. W grudniu ze znajomymi wybraliśmy się do Gniezna do klubu Młyn na koncert projektu Banach i Ludzie Mili. Było to moje pierwsze spotkanie z Kafi, z którą kilka tygodniu później Banach stworzył duet BAiKA. Poza Kasią śpiewała jeszcze Natalia, a wśród muzyków m.in. Tomek Kubik z pierwszego składu Indios Bravos. Bawiliśmy się świetnie. W pewnym momencie zaczęły się utwory z repertuaru Hey. Zespół zagrał „Zazdrość”. Kiedy skończyli, Piotr rzekł – a teraz….. A teraz będzie „Moja i twoja nadzieja”- dokończyłem za niego. Banach popadł w lekką konsternację, a ja ciągnąłem dalej – zawsze po „Zazdrości” była „Moja i twoja nadzieja”. Banach stoi jak wryty. A ja coraz bardziej ośmielony - choćby za sprawą różnych trunków z baru (tych dla pełnoletnich) nie odpuszczam tematu – a-moll, G-dur, F-dur…. Przecież wiem, jak to leciało, zaraz ci udowodnię – i zaczyna grać wstęp. Po chwili kończy jednak i mówi trochę wymijająco, że dziewczyny tekstu nie pamiętają, żeby siary nie było itp. I nagle stojąca obok mnie Marysia krzyczy – to Tomek zaśpiewa! Banach podłapał i rzekł – jak jesteś taki mądry, to chodź i zaśpiewaj. Cóż było robić. Nie mogłem się już wycofać. Wspólnymi siłami z dziewczynami i publicznością wykonaliśmy klasyk Hey. Na totalnym spontanie i w ogóle…. No i wtedy tam na scenie poznałem się z Kafi. W nienormalnych okolicznościach. Ale życie do normalnych nie należy, bo inaczej byłoby szare i nudne.
Miałem w tym roku nie jechać na Przystanek Woodstock. Wyjazd, jak tu u mnie zwykle bywa, był spontaniczny, w ostatniej chwili, ale absolutnie nie żałuję. Widziałem w tym roku Hey cztery razy na żywo, ale tylko w Kostrzynie zagrali „Moją i twoją nadzieję”. Na sam koniec. Jakby na pożegnanie. A koncerty Hey na Woodstocku zawsze były magiczne. Co będzie dalej z zespołem? Czy wrócą? Czy to już faktyczny koniec? Nikt tego nie wie. Ani fani ani chyba nawet sami zainteresowani. Zawsze jednak trzeba mieć nadzieję. I piosenki w głowie, w sercu. Bo jedna piosenka często znaczy więcej niż kilka strof tekstu i jakaś tam melodyjka.
CDN.
13 października '17 (piątek)
Tomek Jankowski
3543