Myślę, że każdy z moich rówieśników słyszał o stanie wojennym w Polsce, jednak nie wiem, czy każdy ma pojęcie, jak wyglądała wtedy sytuacja w naszym kraju. Uważam, że warto wiedzieć, jak się wtedy żyło, jak wyglądała codzienność i z jakimi problemami musieli się zmagać Polacy. Zastanawiając się nad tym, postanowiłam przeprowadzić wywiad z kimś kto żył w tamtych czasach i najlepiej wie, jak to wszystko wyglądało. Postanowiłam porozmawiać na ten temat z moją babcią, Janiną Półtoraczyk.
Julia: W jaki sposób dowiedziałaś się babciu, że ogłoszono stan wojenny?
J.P.: O stanie wojennym dowiedziałam się od twojej prababci, a mojej teściowej, która zapłakana wróciła w niedzielny poranek z kościoła, bo poinformował o tym ksiądz. Płakała dlatego, że ona przeżyła II wojnę światową i określenie „stan wojenny” kojarzyło jej się z wojną.
Julia: Co wtedy czułaś?
J.P.: Przede wszystkim czułam strach i niepewność, bo miałam przecież małe dzieci. Nie wiedziałam, co się stanie.
Julia: Co na początku uległo zmianie w Koźminie?
J.P.: Wprowadzono godzinę policyjną. Od godziny 22 nie można było wychodzić z domu. W początkowym okresie nie można było bez przepustki wyjeżdżać z miasta. Przepis ten niedługo zniesiono, niemniej obowiązywał zakaz wyjazdu na teren innego powiatu. Ponieważ moja mama, a twoja druga prababcia mieszkała w sąsiednim powiecie, musiałam iść do Urzędu Miasta i Gminy ubiegać się o przepustkę. Prośba musiała być umotywowana. Powiedziałam więc, że moja mama jest chora i muszę ją odwiedzić. Dopiero wtedy mogłam wyjechać.
Julia: Skoro stan wojenny ogłoszono 13 grudnia, to niedługo miały być Święta Bożego Narodzenia. Jak one wyglądały?
J.P.: Najtrudniejsze były Święta Bożego Narodzenia i pierwsza Wigilia stanu wojennego. Nie mieliśmy tradycyjnego karpia. Na wieczerzę były jedynie jakieś śledzie ze słoika. Tradycyjnie jadaliśmy prawdziwą zupę grzybową, a wtedy była tylko zupa grzybowa z paczki i tak z trudem zdobyta, bo w sklepach były pustki.
Julia: Powiedziałaś, że w sklepie były pustki. To znaczy, że nie było dosłownie nic?
J.P.: O ile sobie dobrze przypominam, na półkach były tylko butelki z octem i herbata zapakowana w szary papier z napisem „opakowanie zastępcze”. Niemniej jednak były sporadyczne dostawy poszczególnych produktów żywnościowych, za którymi ustawiały się olbrzymie kolejki. Często ludzie
ustawiali się w kolejce, nim przywieziono towar, więc nikt nie wiedział, za czym czeka i co być może uda mu się kupić. Przeważnie można było dostać pół kilograma mięsa z kością, pół kilograma wędlin, kilogram cukru, kilogram soli. Wszystko oczywiście w wydzielonych ilościach. Nie przypominam sobie, żeby brakowało chleba, ale masła brakowało zawsze. W późniejszym okresie wprowadzono kartki na żywność. Każdy dostawał kartkę na określoną ilość np. mięsa, wędlin, cukru, cukierków, masła.
Julia: A czy był problem z kupieniem odzieży i butów?
J.P.: Przypominam sobie, że przydział na buty dostawały jedynie dzieci pierwszokomunijne. Pamiętam, że w szkole twojej mamy na każdą klasę były przydzielone po trzy talony na buty. Wychowawczyni sprawdziła, które dziecko miało najbardziej zniszczone buty i trójka z najbardziej zniszczonymi butami wychodziła z lekcji z talonem. Nawet mając talon nie można było kupić butów takich, jakie się chciało, tylko np. o kilka numerów za duże, bo innych nie było… Raz po raz można było kupić, „zdobyć” materiał, a że miałam maszynę do szycia i potrafiłam szyć, to moim dzieciom szyłam nowe rzeczy, a stare przerabiałam.
Julia: W jaki sposób komunikowałaś się babciu ze swoją rodziną mieszkającą w oddzielnej miejscowości?
J.P.: Pisaliśmy do siebie listy, ale była cenzura korespondencji i wszystkie listy przychodziły otwarte z pieczątką „ocenzurowane”.
Julia: Dziękuję, babciu, że zgodziłaś się opowiedzieć mi o tym trudnym czasie.
Julia Kaźmierczak
523
Jeszcze nikt nie skomentował tego wpisu.