Uwaga! Ta strona używa plików cookies (tzw. ciasteczka), dzięki którym nasz serwis może działać lepiej. Dowiedz się więcej

Dwie daty, które dzieli bardzo wiele. Grubo ponad 23 lata różnicy, a miedzy nimi mnóstwo doświadczeń, zdarzeń, życiowych wyborów. Cała gama rozmaitych emocji i zapisanych kartek w życiorysie. Dwie daty, które tyle dzieli, ale łączy miejsce. Poznań, hala Arena. A to wszystko klamrą scala jeszcze zespół Hey. To w tym miejscu coś się zaczęło i w tym miejscu to samo zdaje się kończyć.

20 maja 1994
[ 8. ]

Kiedy już dzięki Agnieszce i Karolinie zakochałem się w pierwszej płycie zespołu Hey „Fire”, bardzo chciałem wybrać się na koncert i koniecznie zobaczyć zespół na żywo. Pierwsza okazja była jeszcze w październiku, bowiem grupa ruszyła w Polskę w „Złotą Trasę Fire”. Ucieszyłem się bardzo, bo na liście był Poznań i na samą myśl już zacierałem ręce oraz radośnie tupałem nóżkami. Niestety trwało to bardzo krótko. Szybko okazało się, że tego samego dnia mam mieć bierzmowanie. Czmychnięcie z kościelnej uroczystości absolutnie nie wchodziło w rachubę, więc na swój pierwszy koncert Hey musiałem jeszcze trochę poczekać…
Na szczęście nie trwało to jakoś specjalnie długo. Zaraz po zakończeniu owego tournée, Hey zamknął się w sali prób, a potem w studiu nagrań, by przygotować następcę debiutu. Już na wiosnę ogłoszono premierę płyty „Ho!”, a wraz nią dużą trasę koncertową obejmującą tym razem już nie kluby – gdzie niemal każdy koncert miał tzw. sold out – a wielkie hale koncertowe. W dziewięćdziesiątym czwartym całą Polskę ogarnęła heyomania. I nie ma w tym ani krzty przesady. Na koncerty waliły dzikie tłumy, płyty rozchodziły się lepiej niż dzisiaj Świeżaki,  wchodząca w swoje złote lata rozgłośnia RMF FM z Piotrem Metzem na czele sporą część swojej ramówki poświęcała właśnie grupie Kasi Nosowskiej i chłopaków, a pod koniec roku miał się jeszcze odbyć wielki koncert dla MTV. Nie ma to tamto, dziewięćdziesiąty czwarty należał do Hey i basta.
Sprawdziłem w rozpisce. Najbliżej był Poznań, data 20 maja. Tym razem nic nie stało na przeszkodzie. To znaczy tak myślałem do momentu, kiedy moja mama wróciła z wywiadówki. Stanęła w drzwiach i od progu zakomunikowała – nie poprawisz fizyki, nigdzie nie jedziesz. No tak, orłem u profesor Michalskiej nie byłem, podobnie zresztą jak z innych przedmiotów ścisłych. Poza matematyką, z której akurat dobrze mi szło, reszty szczerze nienawidziłem. W końcu umysł humanistyczny. Żadna fizyka nie mogła mi jednak stanąć na przeszkodzie. W tajemnicy przed rodzicielką kupiłem bilet. Dziś w dobie eventimów i innych ticketpro nazwalibyśmy go biletem kolekcjonerskim. Wtedy ładnie wydrukowany i o osobliwym wyglądzie (a czasem i kształcie) był rzeczą normalną.

IMG_0200

Tak czy owak stwierdziłem, że choćby nie wiem co, to i tak pojadę. Choćbym nawet miał prysnąć z chaty i narazić się na wszelkie możliwe okropieństwa. Mimo wszystko złożyłem obietnicę, że spróbuje poprawić tą nieszczęsną fizykę. Miłym zrządzeniem losu nasza pani profesor musiała iść na kilkutygodniowe zwolnienie, a na zastępstwo przyszła profesor Wrotkowska, która okazała się być bardzo łaskawa w stosunku do mojej osoby i szybko jakieś czwóreczki do dziennika powpadały. Do dziś nie wiem jakim cudem.
Maj, wiosna była już w pełni. Razem z dwoma koleżankami Kasią i Magdą wyruszyliśmy do Poznania. Koncert obył się w hali Arena. Nie sposób oddać słowami emocje, jakie mi wówczas towarzyszyły. Czułem się jakbym szedł na pierwszą randkę. A gdy się ma do tego 16 lat…. Cytując mistrzynię Osiecką - młodość jest potwornie ciężkim przypadkiem i chyba nie ma nikogo, kto by z tego wyszedł bez powikłań.
Zaczęli pierwszą częścią utworu „Chyba”, który zamyka kasetową wersję album „Ho!”. Na scenie totalna ciemność. Słychać tylko gitarę Banacha i wokal Nosowskiej. Podaruj mi coś czego nie zdobędę sama, a wtedy ja szepnę Ci, możesz mnie dotknąć… I bum. Scena się rozświetla i zespół płynnie przechodzi w „Empty page”. Nie wiem jak dalej leciała setlista po kolei.  Nie wiele w ogóle jestem chyba sobie w stanie przypomnieć w szczegółach. Doskonale zapamiętałem tylko ten początek. Zapamiętałem też morze balonów z nadrukowanymi tymi dziwnymi postaciami zdobiącymi okładkę płyty „Ho!”, które w pewnym momencie spadły na nas z nieba. Pamiętam całe morze ludzi śpiewające niemal każdą piosenkę wraz z Nosowską. Pamiętam, że Ryszard Gloger wręczał grupie jakąś nagrodę, no i oczywiście „Moją i twoją nadzieję’ na sam koniec. No i Piotr Banach zdaje się miał czerwoną koszulkę Kr’shna Brothers. A może Red Hot Chilli Peppers?
Była to trasa zorganizowana z niesamowitym rozmachem. Ogromna scena przyozdobiona grafiką z płyty „Ho!”. Cała ekipa techniczna też odpowiednio oznaczona. Logo zespołu było wszędzie. Jakbym był na koncercie jakiejś zagranicznej mega gwiazdy. Pełna profeska.
Wtedy wiosną w Arenie wszystko tak naprawdę się zaczęło. Wróciłem zakochany w zespole jeszcze bardziej, naładowany całą masą emocji, no i z pamiątkową koszulką z okładką „Ho!”. Niestety nie przetrwała ona próby czasu i już jej nie posiadam. Ale bilet się zachował.

2 grudnia 2017
[ 9. ]

Na ostatni koncert Hey – przynajmniej na dzień dzisiejszy, bo nie wiadomo co przyniesie przyszłość – także postanowiłem wybrać się do Poznania. Jadąc wczoraj do Areny zdałem sobie sprawę, jakie to symboliczne. Tutaj się wszystko zaczęło i tutaj się wszystko kończy. Jak się później okazało, nie tylko miejsce było symboliczne, ale po kolei.
I znowu ciężko opisać emocje, jakie mi towarzyszyły. Z jednej strony na pewno smutek, ale z drugiej też swego rodzaju „czas spełnienia”. Czasem trzeba wiedzieć, kiedy ze sceny zejść niepokonanym - cytując pewien polski zespół, który swoją drogą już dawno powinien to zrobić ;) Wiedziałem jedno – będzie to ważny koncert wśród tych kilkudziesięciu, w których przez te blisko 24 lata dane mi było uczestniczyć. Tym razem już nie wiosna, a prawie zima. Mimo, iż astronomicznie mamy jeszcze jesień, to opuszczając Arenę przywitał nas pierwszy w tym sezonie mróz. Znak, że zima już się wprowadza. Publiczność bardziej zróżnicowana niż w dziewięćdziesiątym czwartym. To raczej dziwić nie powinno, ale sporo było takich jak ja, czyli tzw. weteranów. Niektórzy ze swoimi dziećmi. Zespół na scenie też bardziej statyczny niż ćwierć wieku temu. Nawet ubrani już nie w t-shirty, a raczej elegancko. A ja oczywiście po swojemu. Z głębi szafy wydobyłem koszulkę, którą zakupiłem przy okazji trasy promującej płytę „Karma” czyli równo 20 lat temu. Koszulka jeszcze ze starym logo zespołu, koloru białego. No dobra, z tym białym to może przesadziłem. Bo dzisiaj to raczej już tylko w odcieniu. Z dumną ją jednak przywdziałem, a Kasia – moja żona – tylko znacząco na mnie spojrzała. Nic nie powiedziała, ale nie musiała. W myślach było pewnie – co to za szmatka….
Oczekiwanie na pierwszy dźwięk, to ekscytujące napięcie, było takie samo jak wtedy. Uwielbiam początki koncertów. Musi być strzał na początek. Pierwsze wrażenie. To jest ten moment, to jest ta chwila. Zawsze przy nowej trasie była myśl w głowie – ciekawe od czego zaczną? A początek trochę nerwowy, niepewny. Może to przez problemy Kasi z gardłem, może emocje. Ważne jednak, że po kilku utworach wszystko wróciło na swoje miejsce. Czekałem na moment, w którym na scenie pojawi się Piotr Banach. „One of them”, potem mój ukochany „Anioł”, dalej „Dreams”. Wszystkie utwory w starych aranżacjach. Set z Banachem – łącznie 6 utworów, zdecydowanie za krótko – zakończyli „Ho!”. I wtedy autentycznie się wzruszyłem, łzy stanęły w oczach i po raz pierwszy podczas tego koncertu miałem ciarki. Dalej było już standardowo czyli utwory z ostatnich płyt, które przez ostatnie lata zdominowały repertuar koncertowy. Niestety rzadko pojawiały się starocie czyli tzw. perełki. To spowodowało u mnie lekki niedosyt.

Poza Banachem i Kafi, na scenie pojawiła się jeszcze Mela Koteluk oraz Igor Herbut z zespołu Lemon. O ile zaproszenie Piotra na Fayrant Tour było czymś naturalnym, to do reszty gości miałem nieco sceptyczne podejście. Nie boję się nawet powiedzieć, że ich udział mógł by zbędny. Tym bardziej, że mam w pamięci zeszłoroczny koncert Hey z zaproszonymi gośćmi na otwarcie Muzeum Polskiej Piosenki w Opolu. Mówiąc krótko, goście nie dali rady. A były tam uznane nazwiska. Na szczęście tym razem było inaczej. Mela Koteluk posiada podobną barwę głosu do Nosowskiej, więc zabrzmiało to bardzo smacznie. Jeszcze przed koncertem spotkałem Karolinę, która "bardzo orientuje się w tym, co dzieje się w zespole Hey". Co zaśpiewa Herbut – zapytałem. List – odpowiedziała Karolina – i podobno nieźle mu to wychodzi. O tym, ze koleżanka wiedziała, co mówiła, przekonałem się już, gdy wokalista Lemon wspólnie z Kasią wykonał „Z rejestru strasznych snów”. Znakomicie to zabrzmiało w dwugłosie. Kiedy jednak został na scenie sam z resztą muzyków i wykonał  „List”, to miałem ciarki po raz drugi. Trzeci raz taki stan powtórzył się podczas ostatniego utworu przed bisami czyli podczas wykonania „Mojej i twojej nadziei”, utworu który zajmuje szczególne miejsce w moim życiu.
Podczas bisów zaczęły wydarzać się rzeczy niezaplanowane i to była tak naprawdę najlepsza część tego koncertu. Podczas „Teksańskiego” Hey grał na trzy gitary, gdyż na scenie spontanicznie pojawił się Banach. Piotra zobaczyliśmy jeszcze kilka minut później. W duecie z samą Kasią zagrał ostatni numer. To nie było zaplanowane, to był spontan. No i zaczęła gitara, a potem wokal Kasi. Podaruj mi coś czego nie zdobędę sama…. Kurcze, przecież tak właśnie zaczynali w dziewięćdziesiątym czwartym, kiedy byłem pierwszy raz na Hey w Arenie. I to dopiero było symboliczne. Łzy w oczach, ciarki po raz czwarty i ostatni. Tym razem "Chyba" się nie urwało, a Kasia ciągnęła dalej - może pozwolę Ci zapalić świeczkę, gdy w pewną zimową noc, zgaśnie światło. I światło zgasło….

CDN.

3 grudnia ’17 (niedziela)

Tomek Jankowski

 fot. FB Hey / arch. autora

 

Tomek Jankowski, 03.12.2017 22:18
1,

712


Komentarze:

#1. Tomek Jankowski: 04.12.2017 10:18

Jako bonusik załączam "List" z wokalnym udziałem Igora Herbuta z Lemon :)
https://www.youtube.com/watch?v=yc3XwNqKrc0

Dodaj komentarz